Maria Langner "Ostatni bastion"

Naczelne dowództwo Wehrmachtu donosi:

“W rejonie Krakowa…”

  • Dziękuję - mówi młoda Bettina, której mąż jest żołnierzem, i nastawia aparat na hałaśliwą muzykę taneczną.

Pietro, trzeci w pokoju, oprócz nas obu kobiet, przez ułamek sekundy patrzy osłupiały, prawie przerażony na rosłą blondynkę, potem nasze spojrzenia się spotykają.

  • Chodź, zatańczymy - nalega Bettina. Ciągnie mnie tak gwałtownie za ramię, że przewracam pudełko z guzikami i setki guzików od spodni toczą się po pokoju we wszystkich kierunkach jak małe szybkie kółeczka.

Klękam na podłodze i zbieram je.

  • Chcę tańczyć! - beztrosko woła rozmarzona Bettina. Skrzyżowała ręce na piersi i unosząc ramiona kołysze się w rytm swinga.

Pietro stanął za krzesłem i przygląda jej się z wyrazem chłodnej ciekawości na twarzy.

  • Uważaj, abyś nie nastąpiła na guziki, Bettino. Są policzone i jutro muszę oddać robotę.

Bettina nawet mnie nie słucha. Wyciąga rękę w stronę Pietra, młodego Włocha, który nie zwracając na to uwagi pochyla się i pomaga mi przy zbieraniu guzików.

Pietro jest wieczorem zanadto znużony i nie ma ochoty tańczyć. Powołany do Służby Pracy, już pół roku prawie pracuje jako prasowacz w wojskowych warsztatach krawieckich. Zresztą nie cierpi Bettiny. Wydaje mu się za duża i za głośna. Gdy się odwraca, Pietro jednym chwytem znowu włącza rozgłośnię niemiecką.

Rozbawiona twarz Bettiny przybiera wyraz zniechęcenia. Przerywa taniec i ze złością opada na mały fotelik.

5

  • Jesteście strasznie nudni - mówi - myślałam, że dziś wieczór zabawimy się trochę.

  • Dzisiejsze czasy…

Ruchem ręki przerywa mi w połowie rozpoczętego zdania. Wiem - złości się - należy wciąż mówić tylko o wojnie. Wciąż o dzisiejszych czasach i o wojnie. Nie mogę już tego dłużej słuchać: wojna, wojna, wojna.

  • Ale dlaczego nie mielibyśmy o tym mówić, Bettino?

  • Czy naprawdę uważasz, że zmieni się coś na lepsze, jeśli będziesz myślała ciągle o wojnie i innym o niej przypominała?

  • Tak!

Młoda kobieta wzrusza niechętnie ramionami. - To jest bezcelowe - mówi. - My na pewno niczego nie zmienimy, a co ma być, i tak będzie.

  • Żołnierze rosyjskie przekroczyli granicę - wtrąca Pietro.

  • Tak. Dziś oni, jutro my, a kto wie, czy to w ogóle prawda. A jeśli to prawda, to może właśnie powinno tak być.

Pietro uśmiecha się ironicznie. - Hitler jest wielka człowieka. On zwabić wojska rosyjskie do Berlina i wziąć wszystkie do niewoli. On chcieć zaoszczędzić wagony na transport.

  • Nic podobnego, nic podobnego - broni się Bettina. Nie jestem wcale zwolenniczką Hitlera. Ale ostatecznie w tych sprawach on na pewno orientuje się lepiej niż my. Za tym kryje się coś innego. Zobaczycie, jeszcze czeka nas wielka niespodzianka.

  • Z boską pomocą, ciebie spotka na pewno, Bettino.

  • Mario, ty kochany, stary, przyszywający guziki potworku, proszę, proszę, przestań nareszcie o tym mówić! Opowiedz mi raczej o małym, szykownym lekarzu sztabowym - uważam, że jest szalenie interesujący. Czy mówił coś o mnie?

  • Nasz doktor jest od kilku dni nieuchwytny. Zakłada nowy szpital i wojskowy punkt opatrunkowy gdzieś w południowej części miasta. Czy wiesz, co to oznacza? Że tutaj, w mieście, będzie lazaret frontowy.

  • Powariowaliście wszyscy - krzyczy Bettina w największym oburzeniu. - Dlatego że straciliśmy w Prusach Wschodnich parę wsi, a na Górnym Śląsku parę czołgów przedarło się przez granicę Boże, teraz znowu mówimy o wojnie. Czy macie w ogóle jakieś pojęcie o naszych fortyfikacjach na wschodzie? A żołnierzy nam chyba nie brak.

  • To jest wojna materiałowa - mówi Pietro.

  • Więc proszę - tryumfuje Bettina. - Sam pan to przyznaje. Sprzęt, uzbrojenie, broń V i Bóg wie co jeszcze, nie możemy przegrać wojny. A teraz chcę usłyszeć coś ładnego. - Podchodzi do aparatu radiowego. Pietro staje przy mnie. Podaje mi swego zapalonego papierosa, zaciągam się nie wypuszczając z rąk mojej roboty. - Mateczko - mówi szeptem - dlaczego nie wyrzucać ta głupia kobieta precz?

  • To jest głos ludu, Pietro, czy tego nie rozumiesz? Należy go słuchać nawet wówczas, gdy się wydaje niedorzeczny. Głos ludu to podobno głos Boga. Co prawda nie bardzo w to wierzę. W każdym razie należy wiedzieć, jak wyobraża sobie wojnę ten bóg, za jakiego nasz głos ludu się uważa.

Na strunach skrzypiec płynie rzewna piosenka “Mamatschi”.

  • Proszę - mówi Bettina, która wygląda jak ucieleśnienie wieszczki - jakie to piękne. - Śpiewa: “Mamatschi, podaruj mi konika, a wtedy będę w raju”.

Ktoś puka i do pokoju wchodzi Laurenz, wysoki mężczyzna, który wygląda, jakby cierpiał na wątrobę. Przez cały czas wojny mieszka w jednym z moich frontowych pokoi. Każdego wieczora składa mi krótką wizytę i do swego suchego chleba otrzymuje filiżankę kawy zbożowej.

Laurenz jest podenerwowany. - Czy wiecie już państwo - pyta - że czołgi radzieckie przedarły się przez linię frontu? Kraków jest ewakuowany. Jesteśmy obecnie terenem operacyjnym. Zbliżamy się do końca.

Bettina szeroko otwiera przerażone oczy i jedną ręką zakrywa usta. - Do końca… ale…

  • W najgorszym wypadku za cztery tygodnie nie pozostanie tu kamień na kamieniu - mówi Laurenz, który zawsze wpada z jednej skrajności w drugą; raz wierzy w zwycięstwo, raz w straszny koniec.

  • Może - mówię.

  • A widzisz. - Bettina znowu doznaje uczucia ulgi. - Sama mówisz: może.

7

  • Teraz dopiero się okaże, kto ma rację, pani czy ja. Stoimy przed rozwiązaniem zagadki - stwierdza Laurenz.

  • Nowa broń? - pytam.

  • Tak jest - mówi Laurenz. - Nowa broń. Przekona się pani. Nie można tak oszukiwać narodu i uprawiać tylko propagandę, gdy chodzi o taką wielką sprawę. Żaden polityk nie może być do tego stopnia pozbawiony sumienia. To by się w okropny sposób zemściło.

  • Dobrze, ale dlaczego, do diabła, nie wprowadzają tej nowej broni? - wołam gwałtownie. - Na co czekać, jeżeli się rozporządza takimi środkami, a wróg przekroczył granicę na zachodzie i wschodzie? Führer głosił przecież setki razy, że nigdy noga nieprzyjaciela nie stanie na naszej ziemi, że nic nie może powstrzymać zwycięskiego pochodu jego armii, że inicjatywa leży wyłącznie w jego ręku. To pana własne słowa, panie Laurenz: “Czołgi radzieckie przedarły się przez linię frontu, Kraków jest ewakuowany, jesteśmy terenem operacyjnym, zbliżamy się do końca”. Dlaczego milczy ta cudowna broń? Czy chce pan wiedzieć, dlaczego?

  • Czy można pani służyć nogą od krzesła? - Charlie Schulz, mój trzeci sublokator, oprócz Pietra i Laurenza, wrócił do domu.

Niemal każdego wieczora zbiera się ta gromadka w moim pokoju. Pietro, z zawodu tancerz w operze, obecnie prasowacz, Laurenz dziennikarz i Charlie Schulz kupiec, jeżeli nie jest właśnie w podróży.

  • Widzę, że znowu przyszedłem w samą porę, aby przeszkodzić strasznej bójce między naszą mateczką a Laurenzem. - Charlie wchodzi do pokoju, a uprzejme słowa płyną z jego ust nieprzerwanym potokiem. - I w dodatku dostojna wizyta, jak widzę, piękna pani Bettina. Czy napiję się kawy? Stokrotne dzięki, wspaniała, boska kobieto. W pociągu było bardzo zimno i wielki tłok. Nie wiem, dlaczego ludzie tyle podróżują? Jedni wywożą swoje rzeczy, inni znów sprowadzają je z powrotem. W obecnej chwili Karkonosze są bardzo w modzie. Przy tym nie wiem… Laurenz, jak właściwie wygląda sytuacja? Ale pan dowiaduje się o wszystkim dopiero potem. To jasne, przecież pracuje pan w Służbie Informacyjnej.

Bettina wkłada na głowę wielką okrągłą czapkę.

  • Szykowna - mówi Charlie. - Byłem przekonany, że nasza mateczka sprawiła sobie nową poduszkę na tapczan. U pani punkt ciężkości przesunięty jest ku przodowi. Moja żona po długich walkach wewnętrznych zdecydowała się na odchylenie lewicowe. Żona Laurenza z całą pewnością nosi swoją czapeczkę całkiem poziomo, innej kobiety u jego boku nigdy nie mógłbym sobie wyobrazić.

Bettina, w czapce na głowie, z torebką w ręku, siedzi nadal na krześle. Odkąd stała się tematem rozmowy, zaczyna znowu objawiać zainteresowanie. Pietro stoi za nią, ze złożonymi jak do modlitwy rękami, i kieruje w sufit błagalne spojrzenie. W tej samej chwili w korytarzu za drzwiami pokoju terkocze telefon. Pietro wychodzi. - Może jakaś specjalna wiadomość dla Laurenza - woła za nim Charlie - cudowna broń zaczyna działać.

Laurenz laje go zgryźliwie. Opowiada, że czołgi radzieckie przedarły się na Górny Śląsk. Charlie jest zdruzgotany. Był trzy dni w podróży i jeszcze o niczym nie wie. Jeśli tak się sprawy mają, chciałby sprowadzić znów do Berlina swoją żonę, która została ewakuowana w okolice Trachenberga. Sytuacja wydaje mu się niepokojąca.

Laurenzowi taka przezorność nie wydaje się konieczna. Według niego rozstrzygnięcie nastąpi tam, gdzie przedarły się radzieckie czołgi. Nadeszła decydująca chwila, może już jutro będziemy świadkami osobliwych wypadków.

Laurenz! Mam pełny szacunek dla pana wiary - mówi Charlie - jednak strzeżonego pan Bóg strzeże. Mam jakieś wyczucie w moim krzywym palcu wskazującym i całkowicie na nim polegam. A ten palec mówi: sprowadź swoją żonę do Berlina.

Bettina zapytuje bojaźliwie, czy i tutaj też może grozić niebezpieczeństwo.

W tej chwili Pietro wraca do pokoju. - Dottore pytać, czy pani być jeszcze otwarta? Ja powiedzieć: tak. On stać zaraz przy nasz dom, ja pójść go otwierać.

  • Czy szanowna babunia jest chora? - pyta Charlie.

  • Nie, nasza babunia wcześnie się położyła. Doktor nie przychodzi jako lekarz. Pewnie ma jakąś ważną wiadomość. Zaraz usłyszymy.

Teraz Bettina na dobre rozsiadła się w swoim foteliku. Szybko obciąga jedwabne pończoszki. - Nie będziesz miała nic przeciw temu, jeżeli jeszcze chwilkę pozostanę? Cały czas chciałam cię zapytać, czy nie mogłabym ci pomóc w przyszywaniu guzików. Ale w ogóle nie doszłam do słowa.

9

Z oddali dolatuje trzask zamykanej bramy.

Pani Griebsch, moja jedyna lokatorka płci żeńskiej, wchodzi tymczasem do pokoju. Charlie niezwłocznie nawiązuje rozmowę. Wreszcie NS [przypis: NS narodowosocjalistyczny.] pensjonat jest w pełnym komplecie. Czy pani już słyszała, droga pani Griebsch, że nasz elastyczny front zbliża się do nas coraz bardziej?

Starsza pani machnęła ręką.

Pietro otwiera drzwi i wprowadza mego spóźnionego gościa, który zapowiedział swą wizytę telefonicznie.

Doktor Heisig podaje mi rękę i obojętnie składa poprawny ukłon obu paniom i trzem panom. Laurenz pyta, czy przypadkiem nie przeszkadza, ale pozostaje nadal na swoim miejscu. Charlie podnosi się z krzesła.

  • Ostatecznie dotyczy to wszystkich państwa - mówi doktor Heisig. - Chyba słyszeliście państwo, że przekroczone zostały granice Górnego Śląska. Wojna, którą na tym terenie znaliśmy dotąd jedynie z przeglądów tygodniowych i sprawozdań prasowych, już w bardzo krótkim czasie i bardzo dotkliwie da nam się tutaj we znaki.

  • Pan pozwoli - przerywa Laurenz.

  • Pozwalam - mówi doktor Heisig z przelotnym uśmiechem. - Jednakże chciałbym państwa przestrzec, że wiadomości te brać należy poważnie. Nie mogę pojąć, dlaczego poświęca się im tak mało uwagi, ba, nawet muszę stwierdzić, że w mieście panuje wprost wstrząsający nastrój beztroski. Nie wiem, czy zaufanie do dowództwa jest tak wielkie, że nawet bagatelizuje się to, co zupełnie jednoznacznie przyznają komunikaty wojenne; a może to tylko indolencja umysłowa albo pewnego rodzaju lenistwo nie pozwala ludziom uprzytomnić sobie, że front radziecki, który począwszy od Stalingradu ustawicznie posuwa się naprzód, pewnego dnia, w końcu może objąć albo obejmie i nas. Uważam, że mamy wszelkie podstawy do powątpiewania, czy radziecka ofensywa zimowa, która cztery dni temu rozpoczęła się dużym wyłomem na całej długości Wisły, właśnie tu może zostać powstrzymana.

Teraz wszyscy patrzą na doktora z przestrachem. Nikt nie jest przyzwyczajony do słuchania rzeczy tak otwarcie wypowiadanych.

10

Ale doktor Heisig wie, że gdyby zaszła potrzeba, ostrzegłabym go we właściwym czasie. Do tego celu mamy też specjalnie umówione hasła. Jednak otoczenie moje, zwłaszcza dzisiejszego wieczora, jest zupełnie pewne. Stara pani Griebsch, kierowniczka restauracji, czuje głęboką niechęć do Hitlera, z czego nie robi żadnej tajemnicy, i niemal jeszcze większą, bo mającą bezpośrednie przyczyny, do urzędników Gestapo, którzy pod różnymi pozorami co wieczora przesiadują w jej lokalu.

Bettina, mimo że na temat polityki plecie same niedorzeczności, jest dobroduszna, niegroźna, właściwie dumna, że posiada starszą i mądrzejszą od siebie przyjaciółkę. To pewne, że z jej strony nie grozi niebezpieczeństwo. Sprawy o pewnej doniosłości tak czy owak uszłyby jej uwagi, ale mimo to nie roztrząsa się ich w jej obecności. Pietro, Włoch, wychował się w Paryżu. Przyjaźni się wyłącznie z francuskimi robotnikami cywilnymi, których językiem biegle mówi.

Charlie Schulz to umysł zbyt otwarty, aby z całą wyrazistością nie dostrzegał zbliżającego się załamania. Dla niego klęska hitleryzmu, wciąż sztucznie odwlekana i maskowana, jest tylko kwestią czasu.

Natomiast Laurenz, jedyny członek partii w naszym gronie, sam określa siebie jako antymilitarystę i najgorszego żołnierza ostatniej wojny światowej. Często podkreśla, że “nie może inaczej postąpić”, musi ślepo wykonywać wszystkie zlecenia swoich władz naczelnych, tj. Ministerstwa Propagandy. Laurenz, skryty i tchórzliwy wróg Hitlera, wierzy w zwycięstwo i czepia się kurczowo każdej nadziei, która je zapowiada. Oczekuje i jednocześnie obawia się końca wojny, który by go uwolnił od odpowiedzialności i uratował od szubienicy. Głęboko wierzy, że bolszewicy w pierwszym rzędzie powieszą na latarniach duchownych, prawników i dziennikarzy. Dlatego późną nocą prowadzi poufne rozmowy, zapewnia o swojej niewinności i wskazując wyciągniętym palcem w dal na niewidzialnych winowajców, oskarżycielskim głosem wypowiada wszystko, co mu leży na sercu: instrukcje dotyczące tłumienia pogłosek, wycofanie w ostatniej chwili komunikatów, a umieszczanie wiadomości, na których propaganda chciałaby ześrodkować całe zainteresowanie czytelnika. “Niemiecka Agencja Prasowa” pana Laurenza jest niczym nie zmąconym zwierciadłem poczynań i planów Ministerstwa Propagandy. Laurenz, który jednak bardziej obawia się ludzi będących zwolennikami Hitlera niż jego przeciwników, mimo woli ujawnia ważne informacje. Jego stosunki sięgają aż do intymnych kół gauleitera, który co pewien czas zaprasza panów z prasy wieczorem na piwo. Po takich ucztach Laurenz, pijany i rozgadany aż do ostatecznych granic, wraca późno do domu. Nie trudno wyciągnąć od niego, czy w okresie ograniczeń wojennych podawano do czerwonego szampana szpikowany comber sarni, czy też pieczone kaczki dopóty obnoszono dokoła stołu, dopóki największy żarłok nie odmówił dalszego jedzenia. Laurenz zwykle wpada potem w stan rozrzewnienia i nie szczędząc sobie surowej krytyki, wśród łez nazywa siebie draniem i ofiarą swoich namiętności: “właściwie nie musi się, właściwie nie powinno się…” W stanie trzeźwym jest zgryźliwym pedantem i w odróżnieniu od obrotnego i wytwornego Charlie - sztywny i staromodny.

Również ze strony Laurenza nie grozi niebezpieczeństwo, aby omawiane w tym pokoju sprawy przedostały się w niewłaściwe miejsce. Z setek lat więzienia, na które już dawno zasłużyliśmy, co najmniej polowa jemu się należy. Niejedna jego poufna wiadomość przedostała się przez Berlin do zagranicznego odbiornika. Wiadomości, przekazywane przez podziemną centralę ruchu oporu, przy pomocy tajnych sztafet biegną przez całą Rzeszę. Laurenz sam nie ma pojęcia, że jest narzędziem nielegalnej roboty, a w każdym razie nie ma bynajmniej zamiaru nim być. Nie mamy żadnych podstaw, aby czuć się niepewnie w jego obecności.

Lekarz sztabowy doktor Heisig nawet przede mną ukrywa fakt, że niezależnie od tajnej współpracy ze mną utrzymuje kontakty o charakterze nielegalnym. Po dwudziestym lipca 1944 tego rodzaju ostrożność jest bardzo wskazana i lepiej nie ubiegać się o wydarcie mu tej tajemnicy. Jego nastawienie wobec Hitlera i narodowosocjalistycznej utopii, jak nazywa tę “ideologię”, jest tak wyraźnie i zdecydowanie negatywne, że wystarczy najzupełniej do podtrzymania naszych wzajemnych pełnych zaufania stosunków.

Powody, które skłoniły Heisiga do dzisiejszej wizyty, budzą w nim przytłaczającą i niezwykłą powagę. Wszyscy obecni, nawet Bettina, która przestała wodzić za nim rozkochanymi oczami, są całkowicie pod wrażeniem jego słów.

  • Chciałem państwu zakomunikować - ciągnie doktor Heisig dalej i patrzy przy tym na mnie - że w drodze znajdują się tysiące uchodźców. Już jutro mogą zalać Wrocław i w tej samej chwili skończy się w mieście normalny porządek. Miasto stanie się fortecą.

Przez chwilę panuje milczenie. Coś, co dotąd było niepojęte w całej swej grozie, zawisło nieubłaganie nad nami, wypowiedziane jednym zdaniem, czterema słowami.

Wrocław stanie się fortecą.

Może siedzimy dziś po raz ostatni razem, w tym małym ciepłym pokoiku jednego z wielu tysięcy nie zbombardowanych domów, w mieście, które dotąd pozostało prawie nie tknięte wypadkami wojennymi. W ciągu dwudziestu czterech lub czterdziestu ośmiu godzin rozkaz Hitlera zmieni w teren walk jedną z nielicznych ocalałych wysepek Niemiec, która dotąd dawała schronienie uchodźcom z Rzeszy. Miasto liczy milion mieszkańców, w tej liczbie dziesiątki tysięcy bezdomnych uchodźców ze zniszczonych miast Rzeszy.

Front się zbliża.

Żaden fakt nie mógłby tak przekonywająco podkopać wiary w niepokonaną potęgę wojskową Trzeciej Rzeszy: Wrocław będzie twierdzą, bastionem dla cofających się wojsk hitlerowskich.

Żaden fakt nie mógłby w sposób tak nieodparty ukazać, jak bardzo mylili się hitlerowcy nie doceniając siły Związku Radzieckiego, z którym należy się liczyć jako poważną potęgą wojskową: Wrocław będzie twierdzą, wróg naciera.

Dotąd naloty oszczędzały miasto. Ten gest sowieckiego dowództwa nie został zrozumiany, a nawet naigrawano się z niego. Hitlerowiec bowiem ma zrozumienie tylko dla siły, która stoi ponad prawem i humanitarnością, a niestosowanie gwałtu jest w jego pojęciu oznaką słabości i obawy przed gwałtem. Tylko pod takim kątem widzenia rozpatrywano wszystko i ludzie czuli się dotąd bezpieczni i pewni w niezniszczonym mieście Wrocławiu.

Teraz w tym mieście nastąpi starcie dywizji, zderzenie dwóch armii, groźne naloty zmiotą bombami domy i ludzi, zagrzmią działa, nastanie dzień sądu.

To jednak niepojęte, jak beztroscy są mieszkańcy tego miasta, ciągle jeszcze nie przeczuwając grozy, która nadchodzi.

Laurenz pierwszy wypowiada to słowami.

  • Nie mogę sobie tego wyobrazić - mówi.- Forteca? Przecież nie mogą aż tu…

  • Mogą - mówi doktor Heisig.

13

  • A więc tu się to odbędzie - mamrocze członek partii i antymilitarysta Laurenz. - Możliwe, że przedtem miałem rację. W ciągu czterech tygodni może tutaj być rumowisko. Ale wreszcie nastąpi rozstrzygnięcie.

Rozstrzygnięcie już nastąpiło - mówi doktor Heisig.

  • Pan ma rację, doktorze - przyznaje z niezwykłą powagą Charlie Schulz. - Już w trzydziestym dziewiątym roku nastąpiło. Dla człowieka myślącego i przewidującego rok czterdziesty pierwszy tylko to potwierdził, a w roku czterdziestym piątym ci bankruci w ostatecznym wysiłku plują resztkami nabojów, rzucając na barykady ostatnie rezerwy: ludność cywilną.

  • Jeżeli sytuacja stanie się poważna, ludność cywilna będzie ewakuowana - informuje Laurenz, który jeszcze ciągle szuka jakiegoś wytłumaczenia.

Doktor spogląda na niego ironicznie.

Bettina rozpaczliwie podnosi zaciśniętą pięść do ust, w oczach jej maluje się śmiertelny strach. - Może powinnam wyjechać? - pyta bezradnie.

  • Owszem, radziłbym pani - mówi doktor Heisig. - Pani tego nie wytrzyma. Wprawdzie jest jeszcze jedna możliwość - zawieszenie broni, zanim amerykańskie i rosyjskie armie się połączą. Nie uszło mojej uwagi, że użył słowa zawieszenie broni”, a nie “pokój”.

  • Przy odrobinie zręczności i małej ilości bagażu prawdopodobnie można będzie lawirować między wschodnim a zachodnim frontem.

  • Ja zostanę tutaj - zdecydowanie oświadcza pani Griebsch. - Jaki cel miałaby ucieczka stąd, jeśli wojna ciągle goni człowieka? W lokalu, gdzie pracuję, mamy dobrą piwnicę, zaopatrzę się w jedzenie i pozostanę tam, aż będzie po wszystkim. Starszej kobiecie nikt nic złego nie zrobi. Pani razem z matką pójdzie ze mną - zwraca się do mnie z zaproszeniem.

Charlie postanawia wyjechać jutro z rana. Nie nadaje się na bohatera. Laurenz jest całkiem zdruzgotany. Należy do volkssturmu.

Doktor patrzy na Pietra. - A pan? - Pietro spogląda na mnie niezdecydowanie. - Mateczko - mówi pytającym tonem.

  • Ja zostaję.

14

  • Na miłość Boską, nie wolno pani! - Laurenz zaczyna przede mną roztaczać obrazy pełne grozy.

  • Chcę nareszcie mieć to wszystko poza sobą.

Bettina zaczyna płakać. Pozostali znów milczą.

Bum, bum, bum, bum, - bum, bum, bum, bum,

Heisig podnosi głowę. Dobrze zna sygnał angielskiej stacji nadawczej, który właśnie ktoś wypukuje poprzez ścianę sąsiedniego pokoju. Patrzy pytająco.

  • Dochodzi już dwunasta - mówię. - Matka nie może spać, ściany są bardzo cienkie.

Wszyscy podnoszą się z miejsc. Pietro odprowadza Bettinę do domu. Charlie i Laurenz stoją jeszcze chwilę w przedpokoju przed drzwiami Charliego i rozmawiają, potem zapada cisza. Pani Griebsch zostaje. Jest zaprzyjaźniona z moją matką i wie, że babunia - jak wszyscy lokatorzy nazywają moją matkę - za chwilę wejdzie do pokoju w szlafroku. Często w trójkę słuchamy potajemnie audycji angielskich. Heisig stoi w milczeniu przy piecu. Pani Griebsch trwa jak uparty bożek w swoim fotelu. Babka wchodzi, wita doktora z wytworną godnością swoich siedemdziesięciu lat mówię nie krępujcie się. Proszę i patrzy na mnie pytająco. Podczas gdy ręce staruszki manipulują przy aparacie radiowym i obie siwowłose głowy pochylają się nad nim, doktor Heisig wyciąga z kieszeni opaskę Czerwonego Krzyża i wyjmuje z portfelu arkusz papieru.

To dla pani. Opaska ma pieczątkę. Papier stwierdza, że pani jest pracownicą szpitala. Nie można przewidzieć, co komendantura zamierza zrobić z kobietami: jeśli wbrew oczekiwaniu rzeczywiście dojdzie do oblężenia, do obrony zostaną powołane również kobiety. Ja osobiście absolutnie w to nie wierzę. Fakty potoczą się z szaloną szybkością. Armia Radziecka posuwa się w niebywałym tempie. Rozporządzenia dotyczące obrony i niesłychanie prymitywne okopy wskazują, że ich rozumowanie znowu było mylne: Rosja leży na wschodzie, stamtąd więc musi przyjść uderzenie. Typowe rozumowanie ograniczonego biurokratycznego umysłu. Przy tym wiatr, który wieje z Sudetów, zalatuje zapachem ognia. A na północnym wschodzie też nie ogień ze ścierniska gna zapachem spalenizny tysiące uchodźców przed siebie. Ale, jak wiadomo, nasze naczelne dowództwo ma chroniczny katar, celem jest Berlin, a nie Wrocław.

Nasz wojskowy punkt opatrunkowy leży na południowym krańcu miasta.

Wojska radzieckie wpierw nas odetną, a potem okrążą. Tam szybko nawiążemy z nimi kontakt. Stacja nadawcza znajduje się w naszym najbliższym sąsiedztwie. Widzę wprost olbrzymie możliwości. Mam dobrych, pewnych ludzi. Skoro tylko okaże się to konieczne, przyjadę samochodem po obydwie staruszki. Ukryjemy je w kuchni. Byłoby mi miło, gdyby pani znalazła kogoś, kto by ułożył plakat: muszą to być rosyjskie drukowane litery: “Tu znajduje się wojskowy punkt opatrunkowy”. Tylko proszę, bez wielkiego szumu. Krótko i zwięźle. - Wreszcie nadszedł koniec tej zmory - mówię. - Jeszcze ciągle nie mogę tego pojąć - tyle lat. Będziemy wolni, podczas gdy w Rzeszy Hitler drżąc ze strachu będzie uciekał z miasta do miasta aż do żałosnego końca.

Doktor podaje mi rękę: - Pani wie - w głosie jego brzmi lekkie wzruszenie - nie jestem czułostkowy, jestem człowiekiem, który kocha i używa życia. A dzisiaj jestem w prawdziwie uroczystym nastroju. Nie wiemy, co nas spotka lub może spotkać. Czy w ogóle doczekamy się tych “innych czasów”, dla których nie mamy jeszcze nazwy. Ale jednego doczekaliśmy się, pewności, że Trzecia Rzesza się skończyła, skończyła się raz na zawsze. Ta twierdza to ostatni ogień - ostatnia próba ogniowa, przez którą nas pędzą. Ale dlatego, że jest ostatnia, wszystko już jest jasne i wszystkie nadzieje spełnione.

  • Niech pan nie kokietuje bohaterską śmiercią, doktorze. Nie jest z tym panu do twarzy. Zresztą mnie jest tak samo na sercu jak panu. Człowiekowi wydaje się, że u jego łoża stoi śmierć, i ma takie uczucie: wszystko zapłaciłem i idę do nieba. Ale jeśli śmiertelna kosa ominie go, tym lepiej; wprawdzie przyjemnie jest umrzeć w przeświadczeniu, że wszystkie rachunki zostały wyrównane, ale jeszcze przyjemniej byłoby żyć. A zresztą zapraszam pana już dzisiaj na moje setne urodziny, gdyż wiem, że będę żyła bardzo, bardzo długo.

  • Dziękuję - mówi doktor wesoło. - Czy mogę zanotować datę? Przyjdę na pewno.

  • 10 stycznia 2001 r.

  • Do diabła! Właśnie na ten dzień jestem już umówiony. Ale dla dobrego placka sprzedam diabłu duszę… jeśli pani przyrzeknie, że będzie kruchy placek - śmieje się - Już muszę pójść. W najbliższych dniach zajrzę znowu.

Doktor odszedł, obie staruszki poszły spać. Stoję oparta plecami o zielony piec kaflowy. Przede mną w szybkiej kolejności przesuwają się obrazy: rok trzydziesty trzeci do tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego, od “przemarszów brunatnych batalionów” trzydziestego stycznia, od pierwszego powiewu czerwonych idiotycznych szmat ze swastyką, aż do coraz bardziej milknącego wrzasku fanfar obwieszczających nadzwyczajne komunikaty z przegranej wojny. Bezprawie, cierpienie, morderstwo, zniszczenie i rabunek. Ileż wycierpieliśmy przez wszystkie te lata - długie, okropne lata - my, którzy nie chcieliśmy się sprzedać. I jak nieskończenie ciężkie i straszne było to wszystko. Wielu padło na tej drodze i zawsze najlepsi, bo byli najodważniejsi. Teraz jest już po wszystkim.

Pozostaje jeszcze do przeżycia twierdza, a czołgi oswobodzicieli już się zbliżają.

Szum motorów i miażdżących łańcuchów żelaznych groźnie i obiecująco zdaje się przedzierać przez noc.

Gaszę światło i kładę się na tapczanie. Ale nie mogę usnąć.