Uchodźcy
Z wsi i miast płyną szosą masy ludzi z pogranicza. Za nimi pada jedno miasto za drugim pod natarciem czołgów radzieckich. W odległości pięćdziesięciu, czterdziestu pięciu, czterdziestu kilometrów znajduje się front.
Od wielu dni ulicami przeciąga nie kończąca się fala uchodźców. Zgnębieni i otumanieni, wystraszeni i bezradni, do ostatniej chwili pozostawieni w nieświadomości sytuacji, wyruszyli nagle i bezplanowo w drogę.
Wolno, jakby skazana na milczenie jakimś rozkazem, skulona od zimna, gnana strachem, bez określonego celu, przesuwa się przez miasto fala obcych opatulonych postaci: suną sanie zaprzężone w konie, wozy chłopskie kryte szarym od starości brezentem, pieszo wędrują mężczyźni z małymi ręcznymi saneczkami lub plecakami, kobiety z dziecinnymi wózkami, na których wysoko piętrzy się bagaż, brną z trudem przez śnieg rodziny ciągnąc małe, naładowane, ręczne wózki, dzieci uginają się pod ciężkimi bagażami - jak w kalejdoskopie zmieniają się i ustawicznie powtarzają te same obrazy. Mane Tekel zbliżającego się frontu przeciąga przez miasto jak groźny straszny pochód upiorów i toruje sobie drogę jak rzeka, która wystąpiła z brzegów. W ponure zamglone dni styczniowe tysiące ludzi w zimowych okryciach wloką się przez ulice, pojazdy zaprzężone w zmęczone krowy i konie zmieniają codzienny wygląd miasta. Regulujące ruch posterunki policyjne zatrzymują na skrzyżowaniach ulic pochód bezdomnych, gdy przejeżdżają samochody sztabu generalnego lub przeciągają długie kolumny maszerujących żołnierzy. Mieszkańcy tych samych wsi lub dzielnic miasta usiłują trzymać się razem, ale w bocznych ulicach tłum rozdziela ich i odrywa od siebie. Konduktorzy tramwajowi nieustannie naciskają dzwonki nagle zablokowanych wozów; coraz bardziej zatrważający, coraz szerszy staje się pochód uchodźców. Przechodnie zatrzymują się na ulicach i patrzą z lękiem i ciekawością na zjawisko, którego nie mogą pojąć.
Uspokajająco i obiecująco brzmią komunikaty naczelnego dowództwa Wehrmachtu. Pierwszą zapowiedzią zbliżającej się burzy jest fala uciekinierów, przewalająca się w panicznym pośpiechu przez miasto. Porywa za sobą tych wszystkich, co poddają się trwodze przed nieznanym jutrem, które nadchodzi.
Rozpoczyna się wymarsz mieszkańców twierdzy.
Radio zapewnia jeszcze o starannie przygotowanych środkach do obrony granicy, ostrzega przed pośpiechem, grozi pod osłoną kwiecistych, ale wykrętnych słów. Trzydzieści pięć kilometrów na wschód od miasta grzmią już działa.
Kierownictwo okręgu i komendantura twierdzy niezależnie od Gestapo roztaczają wzmożoną czujność nad miastem. Wielokrotnie zwiększone patrole Wehrmachtu wyłaniają się na tle miasta, które przybrało wygląd wojenny, a aktywni członkowie partii, od dawna wystraszeni nerwową atmosferą, przeżywają katusze w trosce o życie. Stoją na straży dyscypliny i pilnują, czy nikt nie usiłuje z niej się wyłamać.
Plotki biegną z ust do ust.
Gauleiter podaje do wiadomości, że nieprzyjaciel przedarł się chwilowo przez granicę, nie ma jednak powodu do obaw i gdy zajdzie konieczność, z całą pewnością nie omieszka przestrzec ludności. Gwarantuje porządek przy ewakuacji, gdyby okazała się niezbędna dla ochrony ludności. Ze względu na zbliżanie się wroga wszyscy zdolni do służby wojskowej, kierownicy warsztatów, pracownicy instytucji wojskowych i zbrojeniowych będą karani za dezercję, tak samo jak karani będą za sabotaż pracownicy ważnych przedsiębiorstw przemysłu zaopatrzeniowego i punktów rozdziału żywności, jeśli opuszczą swoje posterunki.
Dowódca dywizji pancernej, generał Guderian, kładzie swoje nazwisko na pierwszych wielkich obwieszczeniach, które oznajmiają, że nieprzyjacielskie czołówki pancerne podjęły ryzykowne przedsięwzięcie przedzierając się aż do okręgu górnośląskiego. W ciągu czternastu dni teren ten zostanie oczyszczony. Każdy winien spełniać obowiązek na swoim miejscu, wówczas zwycięstwo jest pewne.
Jako pierwsi znikają kierownicy urzędów partyjnych i kierownicy miejscowych komórek partyjnych.
Alarmy lotnicze i odwołania powtarzają się w coraz krótszych odstępach czasu, przy czym nalotów dotąd nie było. Niepokój w mieście poczyna przeradzać się w panikę.
Setki tysięcy ludzi uciekają przeważnie pieszo, nie zważając na lodowaty gryzący mróz.
Drogę uciekających znaczą na każdym kroku śniegiem przyprószone doły, w których naprędce grzebie się zamarzniętych.