Maria Langner "Ostatni bastion"

Roznoszenie jedzenia

Pierwszym z więźniów, którego poznałam, był obłąkany z raną w głowie. Nie miał żadnych dokumentów. Kto nie miał dokumentów, uchodził za szpiega, kto uchodził za szpiega, podlegał karze śmierci. Pewnej nocy, gdy zdemolował swoją celę i walił wokół siebie dzbankiem i stokiem, dwaj policjanci, strażnik i klucznik poszli po urzędnika Gestapo. W parę minut później prowadzono więźnia korytarzem, obok naszych drzwi. Słyszeliśmy, jak go zapewniano, że idzie do generała. Podnieconym głosem pytał radośnie i z niedowierzaniem, czy generał wie, że on jest już wolny, czy przyjmie go jeszcze dziś w nocy, czy może skorzystać z samochodu… głosy rozpłynęły się. Wkrótce potem na podwórzu padł strzał. Celę obłąkanego zajął następnego dnia nowy więzień.

W ostatnich trzech dniach stycznia miejscowe grupy partyjne przysyłały na Gestapo wszystkich, którzy byli z jakiegokolwiek powodu podejrzani - wyszedł przecież rozkaz wzmożenia czujności - i w ten sposób dostawali się do więzienia, prócz poważnie i niebezpiecznie obciążonych, ludzie naiwni, zbłąkani, przerażeni, którzy nie mieli pojęcia, czego od nich chcą.

Heini, czternastoletni chłopiec, uciekł z transportu wychowanków ewakuowanego sierocińca. Nic mu nie pomaga, że wygląda jak dziecko, dzieci również podlegają mobilizacji. Nie ma dokumentów, nie może się niczym wylegitymować. Może być zarówno szpiegiem jak dezerterem. Heini dostaje się do więzienia. Wkrótce jest kalefaktorem wachmistrzów, czyści buty, zamiata wartownię, pali w małym żelaznym piecyku, zapala za dnia wszędzie światło, ma pieczę nad kluczami cel, zjada kawałki sera z porcji chleba, przeznaczonych dla więźniów. Ser ofiarował więźniom Hase po ciężkiej walce z sobą, gdyż ser wchodzi w skład przydziałów dla policji, a to, co zostaje, należy się panu Hasemu (przed Bogiem i światem) według starego zwyczaju i prawa.

W południe, po wydaniu obiadu dla policji, przenosi się przez podwórze resztki jedzenia w kubłach umieszczonych na nosidłach i rozdziela się je między więźniów. Początkowo starczył jeden kubeł, teraz jest ich trzy. Przy rozdzielaniu jedzenia w więzieniu asystuje mi jeden z wachmistrzów i Heini. Otwieramy celę za celą i napełniamy kolejno podstawiane nam miski. Patrzymy w stroskane, wstrząśnięte, wykrzywione lękiem, czasem zupełnie apatyczne twarze. Przeważnie jest to biedota, dużo kobiet, obcokrajowców i dezerterów. Ci ostatni to często bardzo młodzi ludzie, których dwa, trzy razy dziennie wywołują na przesłuchanie: czasem zdarza się, że z przesłuchania, które trwa jeden dzień lub dwa, wcale do celi nie wracają. Kessler nikogo ne wypuszcza ze swoich ramion polipa, które niewidzialnym uściskiem objęły całe miasto, a jeśli kogoś chwyci, nie zna pardonu.

Egzekucja odbywa się natychmiast po wyroku.

W jednej celi siedzi ich czterech. Jeden zrywa się, gdy otwierają się drzwi celi. Na jego twarzy maluje się pełne napięcia wyczekiwanie. Drugi leży na pryczy z wzrokiem utkwionym w sufit, trzeci siedzi w nogach pryczy, na samym brzegu, i gestem pełnym przerażenia zakrywa twarz rękami. Czwarty, jeszcze całkiem młody, siedzi na podłodze z głową opartą o drewniany zydel, twarz jego jest niewidoczna. Nie wiadomo, o czym z nimi mówić, każde słowo wydaje się bezsensowne. W obliczu takiej chwili należy zachować milczenie. Wachmistrz cicho zamyka drzwi celi.

Takich jest około piętnastu w więzieniu.

Czasami niedaleko, w odległości zaledwie kilku kroków, za innymi żelaznymi drzwiami siedzi czyjaś matka, narzeczona lub przyjaciółka.

Wachmistrz znowu otwiera jakieś drzwi. W celi umieszczono pięciu chłopców w wieku szesnastu czy siedemnastu lat. Plądrowali, powiada Heini.

W następnej celi jest taki tłok, że w chwili gdy otwieramy drzwi, wypada z niej kilka osób. Uderza w nas cuchnące powietrze. Ludzie stoją stłoczeni już od czternastu godzin, wśród nich matki z małymi dziećmi na ramieniu. Są to polskie rodziny robotnicze, które tu spędzono, obchodzą się z nimi gorzej niż z bydłem przeznaczonym na transport. Zgodnie z zarządzeniem Gestapo wszyscy muszą przebywać razem w jednym pomieszczeniu. Cele nie są obliczone na przeszło trzydzieści osób, dlatego ludzie muszą stać, cela jest natłoczona, nikt nie może się poruszyć, usiąść lub załatwić swą potrzebę.

W innej celi leży na pryczy młoda kobieta, pochylona nad dziesięciomiesięcznym dzieckiem, które stara się ogrzać własnym ciałem. Drzwi celi pozostają przez kilka minut otwarte, gdyż posłano Heinego po kromkę chleba. Matka chciałaby pożuć chleb i nakarmić nim dziecko, które od trzech dni nie dostaje innego pożywienia. Opowiada, że zwabiła ją tu jakaś nieznajoma kobieta pod pozorem, że mąż, który jest żołnierzem, pragnie się z nią zobaczyć. Zabrała z sobą dziecko, gdyż mąż od roku nie miał urlopu i dziecka jeszcze nie znał.

Nieznajoma podała w Gestapo, że młoda kobieta wypowiadała niewłaściwe, ostre uwagi na temat Hitlera. Dopiero po wielu dniach. gdy ta sama kobieta znów próbowała zwabić kogoś w ten sam sposób do Gestapo, okazało się, że młoda matka padła ofiarą obłąkanej członkini partii.

W następnej celi siedzi czterech mężczyzn: są zniechęceni i patrzą na nas z niepokojem. Zarzucili na plecy koce i przycupnęli jak kruki na dwóch pryczach stojących w celi. Jeden z nich sięga po miski, aby mi je podać. Koc zsuwa mu się z ramion, w klapie widnieje odznaka partyjna, cukiereczek, który miała również pani doktor Gerlach. Jakiś błysk, jak echo z odległego zapomnianego świata, przenika do mojej świadomości.

Czterej mężczyźni to naczelni inżynierowie fabryki zbrojeniowej. Heini jest dobrze poinformowany, zazdroszczę mu jego funkcji pucybuta. Mieli nakaz wywiezienia z miasta planów i rysunków w bezpieczne miejsce, mimo to zostawili w mieście najważniejsze papiery. - Gdyby Rosjanie to znaleźli - mówi Heini i pełnym lęku ruchem podnosi rękę do ust.

W sąsiedniej celi leży stara siwowłosa kobieta z ropiejącymi oczami, w stanie największego zaniedbania. - Panie wachmistrzu! Z całą pewnością nie byłam w tym mieszkaniu, ta kobieta podarowała mi halkę, jeszcze zanim wyjechała. To tylko moja synowa chce… Drzwi się zatrzaskują.

Tak, tak, kochani krewni.

Obok siedzi jakiś wytworny pan, w którego obecnym wyglądzie widać straszliwe zaniedbanie. Kilkudniowy pobyt w więzieniu szybko zaciera zewnętrzne oznaki różnic klasowych. Tutaj nawet wielki pan ma na twarzy szczeciniasty zarost, a dobrze zaprasowane spodnie wyglądają teraz jak harmonijka.

Heini uśmiecha się do mnie znacząco. Darzy mnie zaufaniem, gdyż niejednokrotnie przynoszę mu z kuchni coś do zjedzenia. Zdobyłam w ten sposób to małe, nie nawykłe do miłości serce dziecka z ochronki. Poza tym uważa mnie za przestępczynię, gdyż według jego światopoglądu chleb z kiełbasą może pochodzić tylko z kradzieży. To sprawia, że jest dla mnie wyjątkowo uprzejmy. Łączy nas rodzaj przyjaźni, jaką zwykle zawierają kieszonkowcy, którzy dużo o sobie wiedzą i potrafią ocenić zręczność w dziedzinie swego rzemiosła. Heini nabrał już takiej wprawy, że wieczorem otwiera moją celę, włącza światło i siada na brzegu mojej pryczy, aby ze mną pogawędzić. Jak tego dokonuje - nie wiem, może wyrośnie na wielkiego włamywacza. Opowiada wiele ze swego życia, życia małego wykolejeńca wśród wykolejonych. Nie ma żadnych moralnych skrupułów, żadne uwagi na ten temat nie trafiają do niego, powiada wtedy tylko: Ależ człowieku - i lekceważącym ruchem daje mi do poznania, że nie winnam obciążać mego sumienia tym balastem.

Jeśli się w tej chwili do mnie uśmiecha, oznacza to, że jegomość, którego mamy przed sobą, to szczególny wypadek.

Jegomość wymył swą miskę w myśl instrukcji zawieszonej w celi. Trzyma ją dnem do góry przy szwie spodni, przybrał pozycję pośrednią między ukłonem a staniem na baczność i prosi skromnie o kawałek mydła.

Jak wielu z więźniów uważa mnie początkowo za urzędniczkę więzienia. Prostuję tę omyłkę i przyrzekam, że przy rozdawaniu następnego posiłku przyniosę mu połowę mego mydła pierwszorzędnej marki RIF [przypis: Wyrabiana w Niemczech hitlerowskich w czasie wojny namiastka mydła.], prozaicznej osobliwości wielkiej epoki.

Jegomość pochyla się w niemym ukłonie i widać, że trudno mu pogodzić się z myślą, iż więźniarka chce mu podarować pół kawałka wojennego mydła. Nie może przecież wiedzieć, że w tym gmachu jestem niewiele dłużej niż on i że więźniów znałam tylko z powieści.

Każdy nowoprzybyły stopniowo przezwycięża nieufność i dopiero po pewnym czasie budzi się w nim poczucie wspólnoty, które pomaga mu znieść samotność i odosobnienie. Początkowo każdemu wydaje się, że jest jedynym porządnym człowiekiem między podejrzanymi typami.

Nieznajomy podaje miskę. Z głową pochyloną na bok śledzi uważnie każdy mój ruch przy nalewaniu zupy. Przyglądam mu się, zauważa moje zainteresowanie i szybko decyduje się na dalszy atak: - Może mógłbym dostać także papierosa? - szepcze pokornie i wyczekująco.

Wpierw jednak musiałabym wiedzieć, kim jest nieznajomy. Wiem, że moje pytanie wyda mu się okrutne, ale ten, kto się tutaj wstydzi wymienić nazwiska, nie może być moim przyjacielem. Nie jest hańbą być więzionym przez Gestapo.

Ale jegomość zaspokaja moją ciekawość tylko częściowo i mówi bardzo uprzejmie: Nazywam się Willi.

Na pewno po raz pierwszy w życiu właściciel wielkiej farbiarni i pralni przedstawił się w ten sposób.

Nazajutrz “Willi” opowiada, że chciał przewieźć samochodem swoją osiemdziesięcioletnią matkę w bezpieczne miejsce. Był zmobilizowany do służby w volkssturmie, ponieważ jednak na gościńcach powstał zator i nie mógł w porę zdążyć, spóźnił się o dwa dni. Mówi coś o chorej nodze i o świadectwie lekarskim. Możliwe, że mu to coś pomoże. Bądź co bądź jest to pan Willi.

W następnej celi siedzą dwie kobiety, których sprawa jest w śledztwie. Znamy się już z kuchni, dziś nie są tam potrzebne. Hase gotuje na jutro kaszę, dopiero jutro będzie się obierało kartofle. Obydwie są aresztowane za kontakt z cudzoziemcami. Mają po osiemnaście czy dwadzieścia lat. Gizela, wysoka piękna dziewczyna, jest zaręczona z młodym Francuzem. Chcą się pobrać po wojnie. Francuz siedzi też w więzieniu i czasami nocą wygwizduje ciche, tęskne, wabiące melodie Ruth jest przyjaciółką Gizeli jeszcze z czasów szkolnych. Nie jest zaręczona, ale “chodzi” z przyjacielem narzeczonego Gizeli. Gizela jest marzycielką. Jest to miłe stworzenie, piękne jak anioły Botticellego. Ruth natomiast jest tęższa i rumiana, ściąga Gizelę z obłoków na ziemię, gdy ta buja w przestworzach czy to pod wpływem miłości, czy też zmartwienia.

Ruth opowiada, że już kilkakrotnie wzywano je na przesłuchanie. Urzędnicy Gestapo żądali dokładnego opisu wszystkich pieszczot, które dziewczęta wymieniały ze swymi ukochanymi. Kazali położyć się dziewczętom na ziemi i pokazać, jak się zachowywały. Każda odmowa, każde zaprzeczenie wywoływało w przesłuchujących gniew i narażało dziewczęta na siarczyste policzki.

Tak chodzimy od celi do celi. Ponad trzydzieści razy otwieramy drzwi, napełniamy przeszło sto misek, a resztę otrzymują Polacy siedzący we wspólnej celi. Jest wśród nich kilku młodych ludzi, którzy już przedtem po raz drugi wyciągali do mnie puste miski. Teraz każemy im ustawić się w korytarzu i dostają dodatkowo po pół porcji. Kobiety widocznie są bardzo strapione. Proszą o coś, niestety nie rozumiem ich języka, ale ton głosu i wzruszająca wymowa ich dłoni, wyciągniętych błagalnym ruchem, jest dostatecznie zrozumiała. Ciężko mi, że nic więcej nie mogę dla nich zrobić, jak tylko potrząsać głową życzliwie i uspokajająco. Wartownik wpycha je do celi i powiada: nix popolski - po czym z trudem zamyka drzwi, które zaledwie mieszczą się w ramach.

Podczas naszego obchodu znajdujemy w piwnicy w ciemnej celi za podwójnymi drzwiami panią Lehnert, obłąkaną, która podczas pierwszych nocy budziła nas przeraźliwym śpiewem. Siedzi w koszuli na pryczy i śpiewając pieśń “Horst-Wessel” babrze się nagimi nogami we własnym kale.