Wędrówka przez miasto
Postawiłam moją maszynę do szycia przy ścianie i przykryłam ją. Mimo całego niepokoju ogarnęło mnie uczucie zadowolenia - ta robota została już wykonana.
Szef zawiadamia mnie telefonicznie, że nie muszę oddawać roboty, oprócz niego nie ma już nikogo, wielkie biuro i magazyn w śródmieściu są puste.
Za późno przypominam sobie, że powinnam odebrać moją książkę pracy. Firma Weiss & Soell zamknęła swoje biura pozostawiając na łasce losu pięć tysięcy par spodni wojskowych; to samo zrobili urzędnicy i pracownicy firmy.
Pięć tysięcy par przestrzelonych, poszarpanych, poprzepalanych spodni wojskowych, przesłanych z punktów opatrunkowych; pod wpływem gorącej pary dezynfekcyjnej miejsca poplamione krwią zrobiły się twarde, czasem pozostawały pojedyncze nogawki, które mogły przydać się na łaty, niektóre rozszarpane przez postrzały brzuszne stały się zupełnie bezużyteczne. Praca, która kosztowała wiele nerwów, a nierzadko wiele łez.
Po raz pierwszy wchodzę i schodzę po schodach magazynu bez ciężkiego plecaka, pod którym się uginałam, a którego zawartość stanowiły poszarpane albo naprawione przeze mnie spodnie.
Jakie cudowne uczucie lekkości. Człowiek się czuje tak, jakby wcale nie posiadał wagi. Wychodzę z ciemnej bramy domu na starym mieście i oddalam się z uczuciem ulgi szybkim krokiem, pozostawiając za sobą coś, co należy już do przeszłości.
Na dole w oknach wystawowych stoją manekiny, odziane w suknie, sporządzone z resztek materiałów; zdobią je kuszące napisy: “Ze starego zrób nowe”.
Ja już nie… żegnaj, panie Weiss & Soell, to też się wreszcie skończyło.
Ulice mają nowy, obcy wyraz. Tłumy ludzi z walizkami, całe rodziny gotowe do odjazdu posuwają się w kierunku Dworca Głównego. Samochody, w których siedzą wyżsi oficerowie, mkną śpiesznie przez miasto we wszystkich kierunkach.
Maszerujące kolumny wojsk zdają się nie mieć końca, nowoczesne, nigdy tutaj nie widziane działa przypominają o powadze sytuacji.
W śródmieściu na placu rynkowym garstka ludzi oderwała się od grupy uchodźców. Siedzą na ciężkich pakach przewiązanych grubymi sznurami albo leżą na ziemi w śniegu. Około trzystu ludzi, może cała wieś pograniczna. Starcy w staromodnych czapkach i zniszczonych paltach, spracowane kobiety odziane w długie, szerokie spódnice i grube kurtki, w jasnych naciągniętych na czoło chustkach, tęgie dziewczyny o sinych odmrożonych twarzach, dzieci śpiące na rękach matek, wszyscy odpoczywają przed zbliżającą się nawałnicą; czeka ich daleka droga: kilometry, kilometry.
Mroźny wiatr spycha mnie w przecznicę. Główna ulica handlowa jest w tym miejscu wąska. Stare wysokie domy stoją ciasno naprzeciw siebie.
W oknach wystawowych eleganckich sklepów widnieją bezużyteczne drogie rzeczy, makiety i plakaty reklamowe. Nieliczne wartościowe towary zaopatrzone są w napisy “dekoracja” lub “sprzedane”.
Paski z odpadków skóry, kwiaty z papieru i popielniczki z brudnoszarej masy są na sprzedaż. W olbrzymich witrynach domu towarowego Woolwortha są wystawione gry towarzyskie, szklane uchwyty do wazonów ściennych, kremy kosmetyczne w tanim, krzyczącym opakowaniu.
Sklepy tytoniowe wystawiają małe kasetki z drzewa, które ozdobione kilkoma kwiatkami kosztują dzisiaj tyle, ile dawniej ich zawartość: setka najlepszych papierosów.
Na niektórych drzwiach wejściowych od pięciu lat wisi napis: “Z powodu powołania do wojska chwilowo zamknięte”.
W oknie wystawowym wielkiego wydawnictwa wiszą mapy z frontu, w ostatnich czasach z lekceważeniem omijane. Zaznaczone linie od dawna nie są aktualne. Galeria lektury bohaterskiej nie przyciąga niczyjej uwagi.
Wszystko śpieszy naprzód.
Środkiem ulicy płynie fala uciekinierów.
Przy wejściu do opery, pod filarem usiadła na kartonie “Persilu” jakaś Polka i karmi piersią dziecko. Siedzi skulona z przymkniętymi oczyma.
Jeden czołg potoczył się przez ulicę.
Przy okręgowej komendanturze wojskowej znowu beznadziejny obraz odpoczywającej na śniegu grupki ludzi.
Wartownicy w wysokich butach, przestępują z nogi na nogę lub chodzą z podniesionymi do góry kołnierzami przed budkami wartowniczymi; trzy kroki w przód, trzy kroki wstecz. Olbrzymi transparent obwieszcza coś na temat wiary, zwycięstwa i führera.
Przy najbliższym skrzyżowaniu ulic tłok i pośpiech ludzi zdążających w kierunku Dworca Głównego jest taki wielki, że trudno mi pojąć, co to oznacza. Dworzec Główny jest na pewno przepełniony i oblężony przez ludzi.
Droga moja prowadzi przez ulice, którymi śpieszą wystraszeni podróżni. Potem przechodzi w szeroką główną ulicę, która od miejsca, gdzie zaczyna się linia kolejowa, nazywa się “Ulica SA”.
Od przeszło pięciu lat biegną tędy pociągi na wschodni front, tam i z powrotem. Transporty wojsk i żołnierzy wracających z urlopu, pociągi sanitarne, towarowe, sprzęt wojenny, maszyny mkną na Wschód, a ze Wschodu wracają pociągi naładowane beczkami oliwy, cysternami benzyny, drzewem i żywnością; działa, czołgi, materiał ludzki toczą się bez przerwy tam i z powrotem.
Do przeszłości należy już wesołe powiewanie chusteczkami, przebrzmiały radosne okrzyki żołnierzy, rozlegające się z błyskawicznie mknących pociągów, które z dudnieniem mijały rzędy domów.
Nie tak wiele czasu upłynęło od chwili, gdy na widok przejeżdżających pociągów zatrzymywali się tutaj ludzie: kobiety podnosiły wysoko dzieci, dziewczęta wznosiły twarze ku górze i machały radośnie rękami wydając entuzjastyczne okrzyki zachwytu.
Starcy z uśmiechem czułości kiwali laskami, staruszki patrzyły ze łzami w oczach.
Żołnierze cisnęli się do drzwi wagonów wrzeszcząc i gwiżdżąc przeraźliwie, wyrzucali na ziemię puste pudełka od papierosów i wykrzykiwali coś, czego nikt nie mógł zrozumieć.
Czasem zdarzyło się, że wśród obecnych tu i ówdzie znalazła się jakaś kobieta, której ręka tylko mechanicznie podnosiła się w górę, ale większość uważała, że głośno szumiąca lokomotywa, nagle pojawienie się i pośpieszny pęd szarych mundurów na Wschód, to niezbity dowód siły zapowiadającej zwycięstwo.
Od czasu Stalingradu coraz bardziej cichły okrzyki zwycięskie, milkł entuzjazm, nie wznosiły się już ręce w kierunku przemykających pociągów i nie nakazywały: “jedźcie i zwyciężajcie”; ludzie powiewali jeszcze chusteczkami, ale mieli coraz rzadsze miny, wreszcie pożegnalne okrzyki ucichły zupełnie. W końcu, gdy liczba pociągów wracających ze Wschodu na Zachód wzrastała, a żołnierze patrzyli nieruchomo i milcząco, ludzie na ulicy ledwo spoglądali w górę na mknące wagony. W ostatnich dniach obierały tę drogę tylko pociągi sanitarne Czerwonego Krzyża i wiozące ciężko rannych z pobliskiego terenu przyfrontowego.
Usiłuję jak najszybciej przedostać się do domu, śnieżyca wzmaga się coraz bardziej. - Teraz wędrować przez wichurę i śnieg, bez końca, bez celu, bez sensu, z walizką w ręku, z plecakiem na ramieniu - podczas gdy naprzeciw widnieje szary prostokąt mego domu, a na górze czeka na mnie ciepły pokój. Matka przygotowała gorącą kawę. Od dawna już postanowiłam zostać tutaj. Moja decyzja jest niewzruszona. Nie powoduje mną ślepa wiara w przeznaczenie, nie kapituluję też dlatego, że nie można uniknąć zbliżających się wypadków, ale wiem, że wszyscy, którzy szukają ratunku w bezplanowej ucieczce, biegną na oślep w nieszczęście. Sytuacja jest nieodwołalna i wojna dosięgnie ich wszędzie, dokądkolwiek uciekną. “Wielkie Niemcy” załamały się, a uderzenia, które je jeszcze trafiają, godzą w oszukańczego bankruta.
Zawiadomiłam moich troje dzieci, że zostaję w mieście. Charlie wziął listy ze sobą.
Bettina uciekła. Laurenz, Pietro i pani Griebsch pozostali. Pietro już nie musi pracować, pracownia mundurów jest zamknięta. Wałęsa się ciągle po mieście i dyskutuje ze swoimi francuskimi przyjaciółmi, którzy przeważnie już nie pracują.
Laurenz przyswoił sobie nowy, ostrożny i szybki sposób chodzenia. Ciągle krąży między mieszkaniem a biurem. Oprócz niego i drugiego redaktora prawie nikogo już nie ma. Także pani Griebsch narzeka, że prócz francuskiego kucharza, który jest synem właściciela hotelu w Paryżu, portiera Leona, absolwenta Sorbony, i starej kobiety do obierania kartofli, nikt nie przychodzi do pracy. W pokoju pani Griebsch stoją stosy zapakowanych skrzyń, kufrów i worków. Trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób zamierza te rzeczy wywieźć. Pani Griebsch nie może się zdecydować, czy wyjechać, czy pozostać. I jej udzieliło się ogólne wzburzenie i lęk właściwy ludziom, drżącym o swoje życie, ale nie może rozstać się ze swoimi skarbami. Rozrzutnie częstuje koniakiem i sama przy tym pochłania takie ilości, że wreszcie pada na łóżko zapominając o swoich troskach.
Jedyna w naszym otoczeniu spokojna osoba to moja matka. Siedzi przy oknie w okularach, z przyborami do szycia, mówi mało i spełnia jak zwykle swoje drobne obowiązki domowe. Martwię się o nią bardzo, uważam, że powinna wrócić do Berlina, ale na wszystkie moje namowy błaga mnie wśród łez, aby zaoszczędzić jej ciężkiej i denerwującej podróży pociągiem pełnych uchodźców. Przed pół rokiem przyjechała do mnie szukając schronienia przed berlińskimi nalotami nocnymi. Laurenz radzi mi, aby ją wysłać, ale wbrew jej woli nie zdobędę się na to. Niech więc zostanie, będę się nią opiekowała tak, jak tylko potrafię.
Opowiadam o mojej wędrówce przez miasto. Matka przysłuchuje się, Pietro leniwie wyleguje się na tapczanie. Rozkoszuje się próżnowaniem. Ulicami ciągle wędrują uchodźcy.