Sygnały świetlne
Nadciąga niepowstrzymana, groźna, nieznana, drogę jej znaczy przemoc. Zapowiadają ją jaskrawe błyski, które jak drżące sygnały świetlne w bezszelestnej ciemności nieustannie przecinają chmury, piętrzące się coraz bliżej i coraz wyżej.
Zbliża się wojna.
Ma tysiąc twarzy, a jedną tylko nazwę.
Mieszkańcy tego miasta niezliczone razy wymawiali słowo “wojna”, jednak prawie nigdy nie widzieli żadnego z jej obliczy. Każdy błysk światła na niebie wprawia nas w paniczne drżenie przed nieznanym, strasznym obliczem wojny.
Zbliża się wojna.
Złowroga nawałnica przywiała do mego domu małe obce dziecko uchodźców, maleństwo w powijakach, z paluszkami jak zapałki, niewinne i nic nie przeczuwające, jak małe zwierzątko wydarte z gniazda spod opieki matki. Moja młodsza córka, która uciekła z miasta powiatowego, leżącego na południowym wschodzie, przywiozła je z sobą tymczasem musiałam umieścić małego obcego przybysza i moją osiemnastoletnią córkę w niezbyt bezpiecznym miejscu. Barbara, moja najstarsza córka, zatrudniona jako pielęgniarka w Domu Niemowląt w Zgorzelcu, zajmie się nimi. To jest spokojny, zrównoważony człowiek i gdyby Zgorzelec został ewakuowany, zabierze do Domu Niemowląt obce dziecko i młodszą siostrę, która z trwożnym uporem opiera się wszelkim moim namowom.
Moja podróż, trzydziestosześciogodzinna jazda do Zgorzelca, miasta odległego o dwieście kilometrów, i pożegnanie z córkami jest już poza mną. Pozostało mi wrażenie nieskończonej rozpaczy i udręki, wciąż jeszcze prześladuje mnie obraz pociągów przepełnionych uchodźcami, dworców kolejowych pełnych ludzi, zdawałoby się na pół obłąkanych, schodów uginających się pod tłumami, a zamkniętych kordonem policji, matek, które zgubiły swoje dzieci, starców, którzy padali i o których nikt nie pytał.
Na Dworcu Głównym we Wrocławiu huczy bez przerwy, jak dnia poprzedniego, gdy odjeżdżałam, głośnik, który dźwięczy mi w uszach nawet teraz, gdy matka uszczęśliwiona moim powrotem owija mnie w ciepłym pokoju kocami i stara się, aby w domu panował spokój. Do mego zmęczonego mózgu docierają słowa: “Wszyscy noszący mundur, którzy przybywają lub są przejazdem w mieście, winni natychmiast zameldować się u oficera dyżurnego”.
Mój syn, który od roku zaciągnął się do wojska do pomocniczej służby marynarskiej i obecnie liczy szesnaście lat, powinien w najbliższych dniach przyjechać do Wrocławia. Zgłosił się wraz z kilkoma swoimi młodymi kolegami do lotnictwa jako ochotnik, aby uniknąć grożącego mu przymusowego wcielenia do SS. Pisał, że dwudziestego stycznia przyjeżdża na egzamin psychotechniczny do Wrocławia.
Dziś jest 20 stycznia. Zapadł już zmrok i zbliża się noc.
“Wszyscy noszący mundur, którzy przybywają lub są przejazdem w mieście, winni zameldować się u oficera dyżurnego…”
Wreszcie gdy już prawie usypiam, głos z megafonu przeobraża się w krzyk starej chłopki-uciekinierki, którą w nocy, przed dwudziestu czterema godzinami, wyprowadzili siłą dwaj policjanci i sanitariusz z hali dworca legnickiego. Uległa ona atakowi szału, który wyładował się w przeraźliwym krzyku, przechodzącym w niepohamowany zwierzęcy skowyt, żałosne biadanie nad niedolą, która nie da się wyrazić ludzkim słowem.
Możliwe, że dziś na dworcu spełniło się przeznaczenie mego syna. Może nawet nigdy się o tym nie dowiem.
Zameldowanie się u oficera dyżurnego jest równoznaczne z wcieleniem do narodowej dywizji grenadierów, czyli oznacza natychmiastowe odkomenderowanie do oddziałów frontowych.